To było jak pierwszy seks. Wszystko działo się za szybko, dobrze nie wiedziałem co robię a gdy zaczynałem rozumieć o co chodzi, było już po wszystkim. Tak wyglądała moja pierwsza wyprawa. Nie widziałem wiele, tylko tyle by powiedzieć byłem tam i pokazać standardowe zdjęcie z piramidami.
Nie zachowałem się jak prawdziwy traveller. Zachowałem się tak jak wszyscy i poszedłem na łatwiznę. Kupiłem wycieczkę w biurze turystycznym. Hotel trzy gwiazdkowy do tego posiłki i wycieczkę. Trochę jak danie w pięć minut. Wszystko gotowe, wystarczy zalać.
Siedzenie w samolocie było nie wygodny, a plastikowe jedzenie w ogóle nie smakowało. Siedziałem blisko skrzydła, podziwiając widoki i uginające się skrzydło. Oczywiście, to był mój pierwszy lot i wyginające się skrzydło, nie dawało mi spokoju. Jednak widok morza Śródziemnego był tego wart. Z tej wysokości dobrze było widać tylko wielkie promy i fale, które tworzyły oraz inne samoloty, mknąc po powietrznych autostradach.
W końcu ujrzałem to na co czekałem. Delta Nilu. Łatwo ją poznać, to tam gdzie brązowa woda wpływa do granatowego morza. Widok jest okrutny, bo ma się wrażenie, że to jeden wielki ściek wlewa się do morza. Jednak to tylko woda z pyłem i mułem, który nadaje taki kolor. Choć z pewnością Nil, nie należy do najczystszych rzek.
Mijamy Kair i lecimy dalej. Krajobraz z miejskiego zamienia się w pustkowie. Tylko gdzie nie gdzie widać drogi. Mnie najbardziej zaciekawiły leje. Wyglądało to trochę jak leje po wybuchach bomb, takie osmolone. Dopiero później dowiaduję się, że to palące się złoża gazu.
Samolot zmienia kierunek. Po kilku minutach jesteśmy nad morzem Czerwonym. Robi wielkie półkole i samolot zaczyna opadać.
Lądowanie było spokojne, wszyscy klaszczą i są zadowoleni. Otwierają się drzwi, znudzone stewardessy, mechanicznym bezpłciowym głosem żegnają każdego pasażera który powie magiczne słowo „dowidzenia”. Jest ich ponad setka, a za chwilę równie znudzonym głosem, będą witać pasażerów.
Lotnisko jest małe. Jeden samolot. Jedni przylecieli, jedni wylatują. Jedno wyjście, jedno wejście. Reszta pozamykana.
– Cel podróży? – Pyta się oficer.
– Turystyczny. – Odpowiadam i po chwili mam już wbitą w paszport wizę egipską.
Po drugiej stronie bagaże już wędrują po taśmociągu.Po wyjściu z lotniska tłumek tragarzy zastępuje mi drogę.
– Panie, wziąć bagaż? – Często stwierdzają, nie pytają, zdejmując go z twoich pleców.
– Nie dziękuję.
– A może taksi?
– Nie dziękuję. – Odpowiadam i ruszam w stronę przewodniczki, która ma na sobie bluzkę z logiem mojej firmy turystycznej.
Gdy są już wszyscy ruszamy. Dużym, klimatyzowanym autobusem do klimatyzowanych hoteli i restauracji.
Hurghada
Małe rybackie miasto, połączone z Kairem drogą numer 44, 550 km prze Pustynię Arabską. Obecnie, ciągle rozrastający się, kurort wypoczynkowy, żyjący wyłącznie z turystów. Hotele, bary, plaże oraz sklepy z upominkami. Te większe hotele mają plaże, z których mogą korzystać tylko goście. Miasta w miastach. W zasadzie nie trzeba wychodzić za mury, bo jest tam wszystko czego potrzebuje turysta.
Jednak dopiero po za nimi, z daleka od morskiej bryzy, rozumiesz jak jest ciepło. Nie jest parno, po prostu żar. Po kliku metrach myślisz, że przeszedłeś Saharę. W oddali widać jak powietrze faluje i masz dość. Na każdym rogu stoi policjant turystyczny. Ma tylko jeden cel, chronić turystów, którzy są głównym dochodem kraju. Patrzą na ciebie podejrzliwie, ale dzięki nim czujesz się bezpiecznie.
Nie ważne co to jest za sklep, właściciel siedzi przed nim i gdy widzi turystę podchodzi do niego. Wyciąga rękę i wita się. W tym momencie, jesteś na straconej pozycji. Właściciel pyta się o twoje imię, po czym próbuje je powtórzyć. Kilka razy mu nie wychodzi, aż w końcu dumny mówi je bezbłędnie. Mojego nie byli w stanie powtórzyć, więc tylko mówili, że ładne.
Po czym zaprasza do sklepu. Pokazuje jakie ma ładne i tanie rzeczy. Następnie wyjmuje jakiś zeszyt.
– Z jakiego jesteś kraju? – Pyta się łamanym angielskim.
– Polska. – Odpowiadam.
On szybko wertuje zeszyt i daje mi do czytania. Hieroglify to nie są, ale polskie kulfony. Po chwili udaje mi się je rozszyfrować i dowiedzieć się, że to bardzo dobry sklepikarz, który nie naciąga i warto z nim pojechać na nocne safari lub ponurkować. Jednak klika linijek dalej, już nie jest tak słodko: „Witaj rodaku, jeśli to czytasz to znaczy, że ten gość chce cię okantować. Nie byliśmy z nim nigdzie, tylko nam dał dwa upominki za darmo, w zamian mieliśmy napisać coś dobrego o nim. Uważaj na nich i miłego pobytu”. Uśmiecham się nadal, dziękuję za wszystko i wychodzę.
W taki sposób, przed zachodem słońca odwiedzam większość sklepów. W jednym nawet kupuję wisiorek. Oczywiście trzeba się targować, bo to sport narodowy tego kraju.
Za mały wisiorek z Kleopatrą, chcieli 100$. Jednak po paru minutach udało się wytargować 99$ rabatu. Zapłaciłem tego 1$ ale to chyba i tak było za dużo, jak na srebrny wisiorek, który piszczał, przy przechodzeniu przez bramki do wykrywania metali. Dodam, że prawie każdy hotel ma taką przy wejściu.
Słońce zachodzi bardzo szybko. Żegnam je na plaży gdy nie ma go już w połowie. Plaża pustoszeje dość szybko, ciała smażone przez cały dzień, nie mogą wytrzymać na zimnym wietrze od morza. Większość osób się trzęsie się. Po chwili też schodzę z muru oddzielającego plaże hotelową od dzikiej, na której oprócz betonowych zapór są druciane zasieki i informacje o minach. Po drodze widzę jak kilka kobiet schodzi z dachu wypożyczalni desek surfingowych. Tylko tam mogły opalać się toples.
Znów wyruszam w miasto, które ożyło. Jest pełno neonów i lampek choinkowych. Jest więcej ludzi, nie tylko turystów ale i facetów w białych prześcieradłach, którzy w ogóle się nie pocą. Ja zmieniałem tishert kilka razy w ciągu dnia, a oni w swych śmiesznych strojach siedzą przed sklepami prawie cały dzień. Kobiety, przeważnie mają czarny lub jakiś ciemny kolor stroju, co wydaje się irracjonalne przy takiej temperaturze.
Hałas jest nie możliwy. Ludzie w restauracjach. Egipscy grajkowie z ich piszczącymi instrumentami. Do tego samochody w ruchu drogowym, który uznaje tylko jedną zasadę. Kto pierwszy zatrąbi, ten ma pierwszeństwo. Sam nie wiem co gorsze, ten zgiełk czy upał.
Mystery Road 44
Jest trzecia nad ranem. Stoję przed hotelem i myślę, że jeszcze piętnaście minut temu leżałem w ciepły łóżku. Jest chłodno i przyjemnie. Gwieździste bezchmurne niebo dodaje wszystkiemu uroku. Mimo późnej godziny w restauracjach można spotkać mężczyzn. Rozmowy toczą się leniwie, przerywane na łyk herbaty i fajkę wodną.
W końcu podjeżdża autokar. Przede mną 550km pustyni. Jednak nie jestem odosobniony. Poranna pobudka nie ominęła innych turystów. Łącznie będzie dziesięć autokarów, które pojadą w konwoju. To optymalna godzina do wyjazdu, by po 6 godzinach jazdy być o przyzwoitej porze w Kairze.
Ruszamy, jednak podróż nie trwa długo. Po kilku minutach zatrzymujemy się na wielkim podmiejskim parkingu. Z mroku, w świetle autobusowych reflektorów, wyłaniają się postacie uzbrojone w karabiny maszynowe. Robi się zamieszanie. Przewodnik i kierowca wysiadają. Rozmowa jest krótka i po chwili wracają.
– Wyjedziemy za pięć minut. Musimy poczekać na jeszcze dwa autokary. – Mówi ściszonym głosem przewodniczka, tak by nie obudzić tych co śpią.
Ludzie z karabinami to policja turystyczna, która pojedzie z nami dla ochrony. Kilka terenowych samochodów. Do tego po jednym „stróżu” na autokar. Stróż, to ochroniarz ubrany w garnitur, pod którym chowa uzi.
Policja turystyczna, to specjalnie utworzona jednostka przez prezydenta Egiptu Hosni Mubaraka. Po licznych zamachach na turystów w latach dziewięćdziesiątych, liczba turystów spadła drastycznie. Najbardziej krwawy był zamach z listopada 1997 roku. W tedy zostało zabitych 58 turystów w okolicy Luxoru przez fanatyków z Al – Gama al Islamiya. To wymogło podniesienie bezpieczeństwa, by ratować największe źródło dochodów kraju – przemysł turystyczny.
Autokar jedzie szybko. Za szybą noc. Czekam na wschód, gdy inni śpią. Krajobraz chowa się w mroku, widać tylko samochód obstawy który jedzie obok nas i ogniste pochodnie. To płonące szyby gazowe. Te które widziałem z samolotu. Jest ich sporo, niektóre są na tyle blisko drogi, że czuć gaz.
Czekam niecierpliwie, aż w końcu w oddali widać pierwsze promienie. Słonce jest takie samo jak wszędzie. Wielki złoty talar, który już po chwili jest widoczny cały w swej okazałości. To otoczenie sprawia, że wschody są takie unikalne.
Teraz widać już wszystko. Pustynię Arabską, która nie jest piaszczysta a kamienisto żwirowa. Na poboczu drogi porozrzucane opony, a raczej ich druciane szkielety. Błotniki, które odpadły i rdzewieją. Pola minowe otoczone zasiekami z drutu kolczastego. Zapory przeciw czołgowe. Spalone wraki samochodów i wozów opancerzonych. Czuję się jak bohater filmu Mad Max, a nie turysta w klimatyzowanym autobusie.
Po kilku godzinach jazdy zatrzymujemy się na postój w małej mieścinie, o ile jedno skrzyżowanie, zajazd, stację benzynową i komisariat policji można nazwać miejscowością. W Egipcie to ma nazwę – Ra’s Gharib.
Większość ludzi idzie w stronę jedynego zajazdu, na śniadanie. Ja idę w stronę skrzyżowania. Ochrona patrzy na mnie podejrzliwie. Droga jest pusta aż po horyzont. Budynki są wypalone przez słońce, a komisariat dodatkowo ma ślady po kulach. Wydaje się, że nikogo nie ma, oprócz sprzedawcy w zajeździe. Miasto duchów.
W końcu ruszamy dalej. Krajobraz zmienia się. Trasa jest na tyle blisko Morza Czerwonego, że widzę delfiny. Oprócz tego w głębi lądu widać elektrownię wietrzną, czyli las młynów wietrznych. Nie pasują tam, wśród surowego pustkowia. Trasa powoli zaczyna oddalać się od morza. Przejeżdżamy obok połaci szkieletów, przyszłych budynków. To kolejny kurort turystyczny. Kolejne sztuczne miasto. W końcu droga znów wiedzie przez pustkowia. Żwir, głazy i nic dookoła. Krajobraz znów staje się monotonny.
Nagle autobus zatrzymuje się. To kolejny posterunek policji. Na trasie jest ich więcej, ale po dziesiątym przestałem liczyć. Niektóre tylko się przejeżdża, lecz na większości trzeba się zatrzymać i odstać kilka minut. Jednak ten postój jest najdłuższy, całe szczęście ten jest ostatni przed Kairem.
W oddali widzę czołgi. Jest ich bardzo dużo. Wyciągam aparat i staram się zrobić im zdjęcie, ale policjant puka w moje okno i zabrania.
Po kilku minutach ruszamy. Całe szczęści już tylko 50 kilometrów zostało, po tylu godzinach jazdy nie potrafię usiąść by było wygodnie.
Dobrze, że przez Egipt jeździ się szybko a drogi są równe, mimo wysokich temperatur. Ruchu prawie nie ma. Jednak jak już się zobaczy te kilka samochodów. To człowieka przestaje dziwić jazda pod prąd lub bez świateł w nocy. W końcu jest tylko jeden przepis. Kto zatrąbi pierwszy, ten ma pierwszeństwo.
Kair
Czyli Miasto Miast (Al-Qahirah) zaczyna się nagle. Z początku pustynia ustępuje miejsca kilku budynkom mieszkalnym, by pochwali stać się miejską dżunglą. Krajobraz oprócz zwykłych małych ceglanych budynków mieszkalnych, obfituje w wielkie bloki, nie różniące się wiele od naszych szarych bloków wielko płytowych, są tylko większe. Te ładniejsze drapacze chmur, to głównie hotele i biura. Między które wciśnięte są zabytki, ginące pod ciągle rozrastającą się aglomeracją. Jedynie zielonym palmą udaje się przetrwać. Nikt tak naprawdę nie wie ilu mam mieszkańców Kair. Szacuje się, że około jedna trzecia całej populacji Egiptu mieszka w tym mieście. Lecz tu w przeciwieństwie od Hurghady więcej mieszkańców rezygnuje z tradycyjnych białych strojów na rzecz koszul i płóciennych spodni.
Autobus zabiera nas od razu do Piramid. To tu turyści przeżywają rozczarowanie, gdyż płaskowyż Gizy, na którym znajdują się Piramidy i Sfinks to praktycznie dzielnica Kairu, która zbliża się do łap Sfinksa. Jednak nadal obowiązkowy przystanek każdego turysty. Niestety na piramidy nie można już wchodzić. Kiedyś było to możliwe, ale obecnie z obawy o ich stan zakazano tego. Lecz nadal można wchodzić do środka. Do tej największej, Cheopsa, trzeba kupić bilet, których dziennie jest tylko 300. Ja rezygnuję z tego pomysłu, na rzecz mniejszych piramid. W których wbrew temu co się wydaje, jest równie gorącą jak na zewnątrz.
Na temat tych cudownych budowli, jest wiele spekulacji. Precyzja ich budowy jest większa, niż niektórych ówczesnych budynkach (szczególnie bloków wielko płytowych). To rodzi domysły o poza ziemskiej technologii ich budowy. Jedno jest pewne, są stare o czym świadczy stare arabskie przysłowie: „ludzie boją się czasu, a czas boi się piramid”.
Następnie kieruję się do sfinksa. Tajemniczego stworzenia z ciałem lwa i ludzką głową. Wykuty głównie w skale, oprócz łap, które składają się z mniejszych bloków. Nikt nie wie kto go stworzył, ani po co. Głowa przedstawia króla egipskiego z charakterystycznym nakryciem głowy. Jednak niektórzy naukowcy twierdzą, że pierwotnie Sfinks przedstawiał zwierzę, a głowa została przerobiona, co mają potwierdzać nie równe proporcje tułowia do głowy.
Jedno trzeba przyznać, Sfinks jak przystało na prawdziwego lwa, budzi respekt i strach. Dlatego został nazwany przez arabów Abu al-Haul – Ojciec Grozy. Natomiast mi on przypomina inny posąg wykuty w skale, Mount Rushmore.
Kolejnym naszym przystankiem autobusowym jest Muzeum Egipskie. Jest ono ogromne i w dodatku zatłoczone. Wchodzi się do niego przez bramki do wykrywania metalu, a pilniczek do paznokci jest śmiercionośną bronią, którą zabiera się prawie każdej kobiecie. W tym dusznym muzeum, gdzie liczba przedmiotów jest tak duża, że nawet pracownicy nie wiedzą ile jest eksponatów (nawet nie wszystkie są opisane) warto zobaczyć skarby Tutanchamona. Czyli jego pośmiertną maskę i złoty sarkofag, do których trzeba chwilę postać w kolejce. Salę Królewskich Mumii, gdzie zobaczymy mumie Faronów, które wyglądają jak by miały zaraz ożyć. Kopię Kamienia z Rosetty, dzięki któremu udało się przetłumaczyć hieroglify. Barki pogrzebowe oraz posągi faraona Amemhotepa z żoną i córkami. Przewodnik opowiada nam, że to Egipcjanie pierwsi wiedzieli, że to słońce było w centrum wszechświata. W końcu to ono było źródłem energii, która dawała i odbierała życie. Natomiast jedna z ich wersji powstania wszechświata, zakłada wielki wybuch. Miał on być zainicjowany przez ośmiu bogów, którzy dzięki swej energii zainicjowali wybuch tworzący Słońce.
Dzień dobiega końca, a ja razem z innymi ląduję w jednym z klimatyzowanych hotelowych pokoi. Na balkonie podziwiam panoramę miasta. Zniszczone bloki mieszkalne, które są na wyciągnięcie ręki, a od hotelu oddziela je tylko mały mur. Ten widok przypomina mi o Mieści Umarłych, przez które przejeżdżaliśmy dziś rano. Jest to cmentarz, w którym nie chowa się zmarłych w ziemi a buduje się małe schronienia (grobowce) w których chowa się przodków. Tak by zapewnić im miejsce życia po śmierci. Jednak oprócz zmarłych, znajdziemy tu biednych, bezdomnych, często chorych ludzi, którzy uciekli tu w poszukiwaniu schronienia. Pozbywają się ciał zmarłych i zajmując ich miejsca. Żyją tu latami i pokoleniami, często prowadząc tu własne interesy.
Wracam myślami do bloku na przeciwko, w którym brakuj szyb. Zastąpione zostały dyktami, jednak każde mieszkanie ma zamontowany klimatyzator. Powietrze jest ciężki i cuchnące spalinami, odpadkami i padliną. Odgłos ulicznego ruchu nie ustaje nawet o północy. Zamykam dźwięko szczelne drzwi, hałas momentalnie ustaje. Włączam telewizor, oglądam wiadomości na Polsacie i zasypiam.
Poranek zaczynam od bufetu. Kolorowe soki, świeżo wyciskane, kuszą. Jednak to one głównie powodują „Zemstę Faraona”, na którą pomorze kupiony w aptece Antinal lub Diax. Ja tradycyjnie zostaję przy kawie.
Ostatni dzień wycieczki do Kairu, zaczynamy od zwiedzania Muzułmańskiej dzielnicy. Jest to najstarsza dzielnica, w której nie działa ani wodociąg ani kanalizacja, jednak to tu mieści się bazar Chan al-Chalili. Jeden z najstarszych i najrozleglejszych targowisk Świata. Wypełniony zapachem przypraw, perfumów, kacideł, herbaty i kawy. Tu kupimy wszystko od tkanin, ozdób, dywanów, biżuterii aż po Rolxy po pięć dolarów sztuka. Uliczki są zatłoczone, pełne kupujących i natrętnych sprzedawców. Trzeba nie tylko uważać na portfel ale na to co się kupuje i za ile. Oczywiści nie można zapomnieć o targowaniu, w przeciwnym razie obrazimy sprzedawcę.
Następnie przewodnik zabiera nas do Cytadeli. Zbudowana na skalistym wzgórzu, jest dominującym elementem krajobrazu miejskiego. Forteca ta była z początku siedzibą władców, później samego wojska, aż w końcu stała się miejscem modłów. Na pewno warto pójść na taras zachodni, gdzie panorama miasta sięga, aż po piramidy. To wystarczająco zrekompensuje nam opłatę za wstęp. Jednak warto też odwiedzić meczet Muhammada Alego, zwany Alabastrowym. Jest on największy i najbardziej widoczny, przez co stał się symbolem Cytadeli. Lecz dzięki przewodnikowi, wiemy, że projekt tej pięknej budowli jest czysto turecki. W środku panuje miły chłód i tylko widok ogromnej sali modlitewnej może przyprawić o zawrotów głowy. Całość jest wykończona pięknymi zdobieniami, a sala od góry jest zamknięta wielką kopułą. Wszystko oświetlone przez podwieszane, ogromne, koliste żyrandole.
Tak się kończy moją Egipska przygoda. Może i podróżowałem zwykłym szlakiem turystycznym. Nie, żałuję tego, żałuję tylko tego, że widziałem tak mało, bo Egipt ma do zaoferowania wiele więcej i na pewno tam wrócę.